czwartek, 27 stycznia 2011

Korsyka 2010, czyli byle do morza...

Celem wyjazdu była penetracja rzek legendarnej Korsyki – wyspy będącej Mekką kajakarzy górskich.

Na temat Korsyki chodzą opowieści od bardzo dawna. To właśnie rzeki z tej wyspy były inspiracją do powstania pierwszych kajaków creekowych. 

Korsykańska bandera
Po wielu latach "opuszczenia" Korsyki przez polskich kajakarzy, w końcu pojawiły się tam dwie ekipy (tydzień przed nami była ekipa z Habazi). W wyjeździe organizowanym przez Bystrze wzięli udział zarówno kajakarze z południa, jak i z północy.

Przygotowania
Przygotowania do wyjazdu trwały kilka tygodni. Pierwszym etapem było skompletowanie ekipy na wyjazd. Z Bystrza chętne były 4 osoby (Topik, Koza, Doda, Turek), a także znalazły się osoby z Polski północnej (Walerek, Maciek, Radek i Beatka – aktualnie w Krakowie).

Głównym „problemem” logistycznym przy wyjeździe na Korsykę jest określenie terminu wyjazdu odpowiednio wcześniej. Wiąże się to z rezerwacją promu, który przy wcześniejszym wykupie biletu kosztuje grosze (ok. 100 E za samochód + 4 osoby), a przy rezerwacji tuż przed wyjazdem – co najmniej cztery razy tyle. Prom można zarezerwować on-line na stronie http://www.corsica-ferries.co.uk/ (z Livorno do Bastii). Postanowiliśmy wyjechać na przełomie marca i kwietnia, i zaraz po tym zajechać na Czechy zobaczyć jak sobie radzi ekipa z Czech Szkoleniowych. Start: 31 marca 2010 r.

Podróż i dojazd na miejsce
Jazda z Krakowa do Livorno na prom to ponad 1400 km, w sumie ponad 14 godzin jazdy. Jako że prom mamy o 13:30, aby zbytnio się nie spieszyć wyjeżdżamy późnym wieczorem. Po kilkunastu godzinach jazdy po autostradach (praktycznie cały czas autostrada) zaczynamy zbliżać się do wybrzeża. Przy okazji GPS pokazał, że w okolicach Livorno znajduje się Piza – postanawiamy więc sprawdzić (kiepsko u nas z geografią :-), czy jest to ta sama Piza, w której jest krzywa wieża. Okazuje się że tak, a przy okazji uczymy się parkowania „na Włocha” – nie rozglądamy się za znakiem „parking” (a wręcz go unikamy, bo przecież na pewno jest płatny…), lecz znajdujemy jakiekolwiek miejsce przy krawężniku. Oczywiście żeby zaparkować po prostu zatrzymujemy samochód i 2 osoby wysiadają żeby zatrzymać cały ruch na ulicy :-)

Krzywa wieża w Pizie

Piza obok Livorno okazuje się być „tą” Pizą, a krzywa wieża jest rzeczywiście krzywa, więc w spokoju jedziemy dalej w stronę Livorno.

Przed wjazdem na prom dołącza do nas drugi samochód i w kolejce spotykamy kolejne samochody z kajakami na dachu – w tym okresie właściwie nie ma alternatyw w tej części Europy, jeśli chodzi o miejsce do pływania WW.

Miejscówka marzeń na promie :-)

Najbliższymi rzekami od Bastii są Golo i Asco, tam też się kierujemy po opuszczeniu promu. Podczas jazdy wzdłuż dolnego Golo widać, że stan wody nie jest powalający, a także że ten odcinek jest dość mało ciekawy. Wieczorem udaje nam się dojechać nad Asco, jednakże jest już na tyle późno, że właściwie nie widać jaki jest poziom wody, więc jedziemy szukać miejsca biwakowego w okolicach Górnego Golo. Podczas jazdy w górę rzeki spotykamy kajakarzy, którzy mówią że na Asco jest sucho, ale na Górnym Golo da się od biedy pływać. No cóż, miało był rozpływanie WW 3-4, a będzie trochę trudniej :-)

Dzień 1 – Golo
Rano budzi nas brzęk menażek. Pomyślałem, że ktoś wstał rano (tylko czemu o 7!!) i postanowił posprzątać. Tylko dlaczego przy tym chrumka?! Szybko wychodzimy z namiotów i okazuje się, że to korsykańskie świnie przyszły na śniadanie i wylizały nam do czysta menażki :-) Całe szczęście nie są agresywne, tylko nieco natrętne i nie bardzo chcą dać się odgonić…

Zmywarka do naczyń :-)

Za radą spotkanych wczoraj kajakarzy jedziemy nad Górne Golo – jeden z trudniejszych odcinków w okolicy. Po zejściu na start widać, że szału z wodą nie ma... Przewodnik opisuje WW 5 (X), jednakże rzeka okazuje się być znacznie łatwiejsza WW 4 – 5 (X), i to jeszcze przy LW. W praktyce płyniemy kilka godzin, oglądając i asekurując większość trudniejszych miejsc. Po pierwszej połowie odcinka (na którą jest stanowczo zbyt mało wody), zaczyna się ciekawiej – wody jakby przybywa, robi się bardziej stromo. Już na samym początku pierwsze trudniejsze miejsce testuje nasze umiejętności – dwa duże odwoje, przepuszczają Walerka (przechodzi na pięknej świecy), ale ja robię świeczkę już w pierwszym z nich, zostając w drugim i robiąc kabinę. Beatka w tym miejscu kończy pływanie i idzie po samochód, żeby nim zjechać na metę. Niestety nie zdążyliśmy jej powiedzieć, jak go ma odblokować (a przy okazji bierze kluczyki do drugiego auta, które już jest na dole), co niestety okazuje się dopiero po pływaniu.

Przed końcem odcinka przepływamy koło pegla – 100 cm to absolutne minimum i tylko na dolną część Górnego Golo.

Górne Golo - pierwszy drop na dolnej części odcinka


Po pływaniu robimy ostrą rewizję planów – nie da się tutaj pływać dwóch odcinków dziennie – zajmuje nam to zbyt dużo czasu i jesteśmy zbyt zmęczeni. Na dodatek w okolicy nie ma wody…

Górne Golo - jedno z ostatnich miejsc

Spotkani kajakarze mówią nam, że dobry poziom wody jest na zachodzie wyspy – na rzece Porto. Jeszcze przed nocą przewozimy się przez góry. Dojeżdżamy na kemping późną nocą i próbujemy wejść na jego teren. Zamknięte – jeszcze nie ma sezonu. Tak więc z czystym sumieniem rozbijamy się tuż przy ogrodzeniu :-)


Dzień 2 – w poszukiwaniu wody
Po śniadaniu z nowymi siłami jedziemy nad Porto – rzekę której górski odcinek dopływa praktycznie do samego morza. Dojeżdżamy na start i…. gołym okiem widać, że nie ma wody… Co więcej, na brzegach widać, że niedawno była. No cóż, pech to pech…

Porto - poszukiwanie wody

Postanawiamy szybko jechać dalej na południe, w okolice Liamone. Niestety, na mapie to wygląda blisko, ale trasa biegnie wzdłuż wybrzeża, więc jedziemy dobrą chwilę. Zaczynamy się kręcić koło dolnych odcinków Liamone i niestety widać, że wody też za dużo nie jest, więc jedziemy nad Lizolę (dopływ Liamone w górnym biegu).

Przy okazji widzimy że na standardowym miejscu biwakowym (przy moście na Fiume Grosso) jest przyczepka z kajakami, więc zostawiamy tam karteczkę z pytaniem „co robić?” i jedziemy dalej.

Zejście na początek Lizoli zajmuje ok. 20 minut (bez kajaków…), idąc w dół bardzo głębokiej doliny, po skałach po których przeważnie chodzą tylko kozy :-) Na dole widać, że wody jest mało, ale nasz przewodnik Walery stwierdza, że „jest porównywalnie jak rok temu, gdy to płynęli”. Niestety jest już 14:00, a rzekę płynie się kilka godzin, więc postanawiamy dziś zrobić dzień restu. Po przyjeździe na biwak znajdujemy karteczkę z korespondencją: „water is too low on Lizola, very low on Upper Liamone (but possible). And remember: hiking is also nice in Corsica”. Jako mądrzejsi od innych kajakarzy (w końcu mamy przewodnika, który powiedział że woda na Lizoli jest „porównywalna”), postanawiamy iść szybko spać, żeby nazajutrz spłynąć i Lizolę i Górne Liamone. Pobudka: 6:00.

Zejście na Lizolę (na razie bez kajaków)

Z rzeczy mniej przyjemnych - mój samochód (który miał być naprawiony przed wyjazdem) zaczyna niemiłosiernie skrzypieć. Właściwie to skrzypiał już przed wizytą u mechanika ("zatarty wahacz, ale jak nasmaruję to będzie OK"), ale teraz to już nie jest śmieszne - jesteśmy ponad 1500 km od domu...


Dzień 3 – "Porównywalna" Lizola i Liamone

Wstajemy o 6:00 rano. Zimno jak diabli, z zewnątrz pozamarzane namioty. Przy składaniu namiotu na dodatek Turek łamie jeden ze słupków - no cóż, teraz trzeba będzie rozbijać namiot na izolepie :-) Robimy trochę huku przy odjeżdżaniu, ale na szczęście nikomu to nie przeszkadza (wokół nas rozbiło się kilka ekip kajakarzy). 

Rześki poranek nad Liamone

Szybkie śniadanie przed zejściem nad rzekę (tym razem z kajakami, będzie ciężko), przebieramy się i w dół. Po ponad pół godzinie jesteśmy nad rzeką. Wody tyle samo co wczoraj (czyli prawie nic), ale "przewodnik" dalej twierdzi że przy takim stanie się pływa. No dobra, teraz tylko musimy znaleźć miejsce zejścia na wodę. Idziemy wzdłuż rzeki kilkaset metrów, szukając kawałka, który da się przepłynąć – coraz bardziej wkurzeni widzimy same „X-sy”. W końcu podejmujemy decyzję – wracamy i zaczynamy słuchać Niemców i Czechów, a nie kolegi „W.” :->

Droga na górę jest ciężka. Naliczyłem 1000 kroków, z 20-kilowym kajakiem na ramieniu i chyba pięcioma przerwami po drodze. Dojeżdżamy na początek Górnego Liamone zupełnie wypruci i spotykamy pozostałych kajakarzy, którzy właśnie zaczynają się przebierać. Trochę dziwnie się na nas patrzą (my wysiedliśmy z samochodów już w piankach), a jak im mówimy co zrobiliśmy to z uśmiechem mówią – „przecież widać tutaj że wody na Lizoli jest za mało – po co schodziliście na start????” (niedaleko od biwaku jest ujście Lizoli do Liamone).

Górne Liamone okazuje się ciekawym odcinkiem, ale długim i męczącym. Przy tym stanie wody niestety poza miejscami jest nieciekawie, ale same miejsca całkiem fajne (przy wyższej wodzie część z nich mogłaby być do obniesienia). Generalnie cały czas płyniemy tuż przed albo tuż za ekipą Czechów, asekurując się nawzajem. Po pięciu godzinach kończymy pływanie – gdybyśmy jeszcze popłynęli Lizolę, to pewnie zastałaby nas noc. W sumie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło :-)


Liamone - Turek

Liamone - Maciek

Po pływaniu okazało się, że Turek zrobił dziurę w kajaku i powyginał dziób. Wgięcie się pewnie wyprostuje, ale dziura jest spora (chyba nie na wylot, ale widać że jest), a kajak pożyczony od Bizona :> Całe szczęście dogadujemy się z jakimś Niemcem, który za kilka piw obiecuje pospawać kajak. Po spawaniu prawie nie widać (dopłata jednego piwa za pomarańczowy polietylen).

Jedziemy nad Rizzanese – tam ponoć jest woda.


Dzień 4 – w końcu pada (Rizzanese)

Nad Rizzanese od rana pada. Niby fajnie (będzie woda), ale co jeśli będzie za dużo i dopadnie nas to na rzece? Patrzymy na pegel: 75 cm, co wskazuje na średnią wodę. Co się odwlecze to nie uciecze – postanawiamy dziś spłynąć dolną część Środkowego Rizzanese (przewodnikowo WW 3), a resztę zostawić na jutro, jak zobaczymy jak się zachowuje pegel po deszczu.

Dolna część mało ciekawa (za to długa – chyba z 8 kilometrów), WW 2 – 3, a właściwie to bardziej WW 2, nawet z fragmentami całkiem nizinnymi).

Wieczorem przewozimy się na oficjalny kemping, polecany przez naszego przewodnika (tego od "porównywalnej" wody :-). Okazuje się że jest on w górnym biegu rzeki (właściwie to kilkaset metrów w pionie wyżej) i na dodatek jest zamknięty. Tak naprawdę to nie do końca zamknięty, ale nieczynny (przed sezonem) – możemy skorzystać z toalety i zimniej wody. Po prostu bomba :> 


Dzień 5 – Rizzanese

Rano jemy śniadanie „na kempingu” (okazuje się że jednak ktoś się tu plącze, ale na szczęście nie robi nam problemów) i jedziemy nad pegel.

Na peglu 80 cm, więc woda średnia na Środkowe Rizzanese. Dobrze że wczorajsze opady nie były zbyt obfite (wczoraj było 75 cm). Na zejściu na rzekę tłumy ludzi. Rzeka okazuje się dość fajna, ale tak naprawdę bez większego szału. Na początek trudny wodospad ze szczeliną, tak na oko WW 6 – obnoska. Dalej łatwiejsze lub trudniejsze miejsca (dość fajne, m. in. około 5 metrowy wodospad, kilka slajdów), ale dość rzadko, a między nimi długie wypłaszczenia. 


Rizzanese - Kózka
 W końcu dopływamy do kluczowego miejsca – najpierw drop 2 m ze sporym odwojem, a potem 10 m wodospad. Dziewczyny (Koza i Doda) zastanawiają się nad obnoską, ale gdy okazuje się że zajmuje ok. godziny (i nie bardzo wiadomo gdzie iść…), to postanawiają płynąć. Na wodospadzie są dwie drogi – główna środkiem lekko z lewej i „warszawka” prawą, po skale. Niemcy przed nami płyną środkiem – część boofuje, część leci od razu na ołówek. Gdy widzimy że jeden z nich wynurza się z wgniecionym dziobem, postanawiamy płynąć „warszawką”. Dopiero na końcu okazuje się, że zamykający Radek postanawia się wyłamać z szyku i płynie środkiem :-)

Rizzanese - droga warszawką...


...i głównym nurtem


Dalej już coraz łatwiej, aż do końca. Wysiadamy na lewym brzegu, przy fragmentach budowli elektrowni. Niestety, nie wiadomo czy już za rok będzie można pływać – powstający kompleks elektrowni wodnych ma spowodować zalanie dużych części rzeki, a na pozostałych może nie być wystarczającej ilości wody…

Wieczorem świętujemy „zdobycie” flagowej rzeki Korsyki. W sumie było dość łatwo – WW 4 (5, 6), ale ciekawie. Przy okazji okazuje się, że Turek jeszcze bardziej wgniótł pożyczony kajak, więc po radach kolegów polewa go wrzątkiem, mając nadzieję że wgniecenie „wyskoczy”. Przestaje, gdy z oddali słyszy dobiegające głuche odgłosy tłuczenia czymś po kajaku – to Niemcy prostują swoje kajaki…


Prostowanie kajaka
Jako że czasu mamy sporo (rzekę płynęliśmy kilka godzin, ale nigdzie się nie przewozimy, bo jutro Codi), to szybko jemy obiadokolację i bierzemy się za doskonałe francuskie wino z kartonu. Niby oczywista oczywistość, ale ma to się na nas zemścić jutro…

Dzień 6 – Codi

Poranek trudniejszy niż zwykle – okazało się, że wczoraj wieczorem wina było o jeden kartonik za dużo… Po dłuższym zbieraniu pakujemy się i jedziemy na jeden z dopływów Rizzanese – Codi. Na górną część odcinka okazuje się zbyt mało wody, więc zaczynami nieco niżej. 

Kózka na Codi

Rzeka już z brzegu robi niesamowite wrażenie – wcina się bardzo głębokim kanionem. Przed nami na wodę schodzą Czesi (bardzo duża grupa) i gdy po ok. 30 minutach dalej słychać że są na pierwszym bystrzu, widać że mają jakieś kłopoty. Gdy już ucichną ich krzyki postanawiamy płynąć. Pierwsze miejsce okazuje się być stromą kataraktą, na której jest dość mało wody. Walery przepływa bez problemu i krzyczy że jest OK. Płynę po nim, i gdy już pojawia mi się w zasięgu wzroku uderzam dziobem w jakiś kamień i klinuję się prostopadle do nurtu. Właściwie sytuacja jest dość trudna – Walery nie ma w ogóle szans na podejście do mnie z dołu, a ekipa u góry… no właśnie, nie mam pojęcia, bo z poziomu wody nikogo nie widzę. Pozycję mam stabilną, ale mam nadzieję że nikt na mnie nie wpłynie… Teraz już rozumiem, czemu Czesi tak krzyczeli gdy płynęli pewien czas temu :-) Po kilku moich krzykach dociera do mnie Radek i odklinowuje, dzięki czemu nie musze się kabinować. Za mną płynie Doda, Radek stoi na asekuracji (tzn. z kamerą) - i całe szczęście, bo Doda zostaje dokładnie w tym samym miejscu co ja (jest to uwiecznione na filmie Corse 2010 :-)

Po spłynięciu pierwszego miejsca Doda postanawia się ewakuować ("choćby nie wiem co!"). Na szczęście jakoś w te okolice dotarli jacyś turyści (chyba koledzy Czechów, bo robili im zdjęcia), i pomagają Dodzie wydostać się z kanionu.

Codi - Turek

Codi - Walerek na wysokim slajdzie

Codi - Radek


Generalnie rzeka ciekawa, bardzo stroma (50 metrów na kilometr), składająca się z nieustających dropów, slajdów, wodospadów (chyba max. 6 m). Niestety bardzo mało wody (tak naprawdę jeśli jest niewiele więcej, to robi się niespływalna, gdyż za miejscami robią się gigantyczne odwoje), i ciasne przejścia na dużych spadkach bardzo niszczą sprzęt... Ale właściwie to dla takich rzek przyjeżdża się na Korsykę :-) Ze względu na spadek właściwie co miejsce musimy oglądać i większość asekurować, a dodatkowo spora grupa Czechów opóźnia nasze płynięcie na trudniejszych miejscach i licznych obnoskach (jest ich ok. 5). W sumie jakieś 3.5 km płyniemy ok. 4-5 godzin.... I na koniec najgorsze - wyniesienie kajaka z kanionu gdzie kończymy pływać (dalej nie wolno, bo jest budowana elektrownia na Rizzanese) zajmuje jakieś 15 minut ostro pod górę....

Wieczorem wyczerpani postanawiamy jutro spłynąć coś łatwiejszego - przewozimy się nad Taravo, gdzie znajdujemy doskonałe miejsce na biwak przy jakimś obelisku :-)


Dzień 7 – Taravo

Pegel na górnym odcinku okazuje się być urwany, lecz kajakarze mówią, że lepsza woda jest na dolny, łatwiejszy odcinek (WW 3 - 4), więc tam się przewozimy. Po przejrzeniu przewodnika postanawiamy płynąć 1.5 odcinka, gdyż pierwsza połowa drugiego odcinka wydaje się być także ciekawa. 

Rzeka ma charakter boulder garden, z niewielkim spadkiem, natomiast ze stosunkowo spora ilością wody, co jest miłą odmianą po Codi (Doda: "w końcu mogę normalnie wiosłować!"). Pierwszą grupę prowadzi Turek (w ramach testu :-), a drugą Radek. Na początku łatwo, WW 3, więc grupa się mocno rozluźnia. W pewnym momencie Turek znika między skałami, więc płyniemy za nim. Po chwili widzimy go skaczącego po wielkim głazie i pokazującego znak stop. Okazało się, że rzeka zaczęła się robić trudniejsza, a Turek przeleciał przy niebezpiecznej podmytej skale, i chciał nam oszczędzić tych wrażeń :-) Od tego momentu postanawia co pewien czas wysiadać i oglądnąć miejsce, jeśli nic nie widać :-) 

Przy jednym z następnych zawalisk skalnych płyniemy lewą (po oglądnięciu przez Turka), lecz druga grupa się zagapia i nie zauważa naszej drogi płynięcia. Radek podpływa tuż do zawaliska... i zabiera go woda prosto pod wielki, podmyty głaz. Po drugiej stronie na szczęście wynurzają się (już osobno) Radek i jego kajak, a po chwili.... Maciek (bez kajaka). Okazuje się, że Maciek chciał podpłynąć zobaczyć gdzie zniknął Radek i został tak samo zabrany przez wodę. Wyciąganie kajaka Maćka (który wynurzył w małej cofce tuż ponad podmytym głazem) zajmuje nam jakieś 15 minut. Całe szczęście, że nic się nie stało... 

Dalej już płyniemy bez większych przygód, właściwie najgorsza jest zwózka samochodów - zajmuje nam ok. 1.5 godziny, po dziurawych i krętych górskich drogach. Co więcej, wahacz odzywa się coraz głośniej - gdy jedziemy powoli przez miasteczko, to zaczynają się za nami oglądać tubylcy... Wieczorem przewozimy się na Vecchio.



Dzień 8 – Vecchio, wypadek

Dokładne wczytanie się w przewodnik nad Środkowym Vecchio (górny odcinek jest ponoć o stopień trudniejszy, i przewodnik opisuje że za pierwszym razem warto na niego zarezerwować dwa dni) nieco psuje nam humory - opisywanych jest kilka niebezpiecznych syfonów (zresztą taką samą uwagę otrzymujemy od Szumka, który pływał tu kilka dni wcześniej). Co cóż, trzeba będzie uważać podwójnie. 

Pegel wskazuje na niską wodę, a przy okazji spotykamy tam Austriaka, który pyta, czy może się do nas dołączyć. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że pływał ten odcinek już z 10 razy i zna go jak własną kieszeń, więc nie trzeba będzie tak często wysiadać i oglądać. Odcinek okazuje się być rzeczywiście trudny - mimo niskiego stanu wody (zwłaszcza na początku) ciągnie mocno, WW 4 - 5, boulder garden, z dość sporym spadkiem. Gdybyśmy płynęli sami prawdopodobnie często byśmy wysiadali. Obnosimy dwa duże syfony (widzimy też sporo mniejszych). Odcinek bardzo ciekawy. Po drodze trafia się nam kabina Walerka. Austriak mówi, że "teraz mamy miejsce do nauki boofa - samo wybija". Okazuje się, że wody jest na tyle mało, że język skalny, który miał sam wybijać jest tak płytko pod powierzchnią, że zatrzymuje kajak i spada się centralnie do odwoju, który wciska kajakarza pod podmyty głaz - tam też zostaje Walery, lecz po chwili wychodzi po kabinie. Wyciągnięcie kajaka jest bardzo trudne i schodzi nam na to z 10 minut.



Vecchio - jeden z dropów - Kózka

W międzyczasie gdzieś na brzegu Turek wylewa wodę z kajaka a po chwili nerwowo grzebie ręką w wodzie. Po chwili słyszę: „Topik, miałeś rację jak mi kilka razy już mówiłeś żebym sobie przywiązał korek…”. No cóż, płynąć trzeba dalej, więc po chwili Turek znajduje rozwiązanie. Od dziś mówimy na niego: „Szyszka” :-)


Przed jednym z niezbyt trudnych bystrz (już sporo za połową odcinka), Austriak mówi, żebyśmy uważali bo jest bardzo płytko i łatwo złamać wiosło. Kolejne osoby płyną z bardzo różnym skutkiem, generalnie jak piłeczka we flipperze (bystrze jest mocno zblokowane). Podczas płynięcia Kozy słyszymy krzyk, i za bystrzem jest już bez wiosła, trzymając się za bark. Na szczęście za miejscem jest spokojna woda, a Koza się nie wywróciła - po doholowaniu do brzegu próbujemy się ogarnąć. Myślę że nie ma co tu opisywać szczegółów, jak ewakuowaliśmy się na zupełnie nieznanym terenie idąc przez 1.5 godziny ścieżką ciągle pod górę, mając nadzieję że na jej końcu jest droga... Podczas tego powiadomiliśmy osoby, które nie płynęły i gdy dotarliśmy do drogi samochody szybko nas zlokalizowały.


Jednym samochodem od razu jedziemy do Bastii (spotkani kajakarze powiedzieli, że jest to najlepsze miejsce gdzie pomagają przy takich kontuzjach), a drugi samochód zajmuje się spakowaniem sprzętu. Okazuje się, że kajaki znad rzeki "przynoszą się same" - Doda (która szła przodem podczas ewakuacji) spotkała grupę kajakarzy, którzy właśnie robili sobie dzień restu (po wczorajszej imprezie wieczornej :-), i jak tylko dowiedzieli się o wypadku, zeszli na dół (jakimś cudem niezauważenie minęliśmy się na ścieżce) i wynieśli nam cały sprzęt na górę. Gdy doszli do drogi byli w stanie jedynie wyciągnąć ręce po wodę do picia (oczywiście nie mieli jej ze sobą :-) 

Droga do szpitala zajmuje nam ok. 2 godziny, lecz na samym miejscu wszystko idzie stosunkowo sprawnie, i gdy dojeżdża drugi samochód Kózka z nastawioną ręką, zabandażowana, zostaje wypisana. Postanawiamy ten wieczór w końcu spędzić nad morzem, na kampingu nieopodal Bastii.

Kemping nad morzem

Dzień 9 – powrót I grupy, Fium Orbo

Jako że początkowe plany powrotu były takie, że Doda i Koza wracają wcześniej na Czechy Szkoleniowe, jedziemy jednym samochodem w trójkę na prom i do Tanvaldu, by dołączyć do ekipy (Doda zostawała na całe szkolenie). Nad ranem dojeżdżamy nad Jizerę, spływając ją przy bardzo niskim stanie wody (60 cm), a na dodatek nad souteską atakuje nas śnieżyca. Chyba nie pamiętam Czech, na których byłoby mi tak zimno jak tego dnia...

Powrót - prom klasy de luxe :-)

Druga grupa już na spokojnie przepłynęła tego dnia na odstresowanie jeden z łatwiejszych odcinków na Fium Orbo, i pojechała z powrotem w kierunku Bastii, aby dołączyć do nas na Czechach.


Podsumowanie – informacje praktycznie wnioski na przyszłość
Dojazd. Na Korsykę najwygodniej dostać się promem z Livorno do Bastii (czyt.: najtaniej), rezerwując go odpowiednio wcześniej. Do Livorno z Krakowa dojazd przez: Cieszyn, Czechy (Olomouc, Brno), Austrię (Wiedeń, Graz, Villach), Włochy (Udine, Padova, Ferrara, Bologna, Firenze, Pisa, Livorno), nieco ponad 1400 km, prawie cały czas autostradami, ok. 15 godzin. Prom płynie ok. 4 h. Prom rezerwujemy odpowiedni wcześniej on-line, np. tutaj: http://www.corsica-ferries.co.uk.


Przewodniki. Korsyka jest opisana w licznych przewodnikach on-line (głównie po niemiecku, http://4-paddlers.com, http://www.paddeln.at, http://www.ukriversguidebook.co.uk/reports/corsicaiccc.htm, http://movementclinic.com/corsica.htm, http://www.simondawson.com/crsindx.htm). W postaci książkowej dostępny jest przewodnik Josefa Haasa (Wildwasser-Paradise, 2 tomy, po niemiecku i francusku), niestety jest dość stary (koniec lat 80-tych) i trudno dostępny. Korsyka jest także opisana w DKV, tom 3 (z roku 2006). W roku 2009 powstał przewodnik w postaci filmu na DVD.

Charakter rzek. Rzeki na Korsyce dzielą się głównie na dwa rodzaje: low-volume steep creeking oraz boulder garden. Pierwsze z nich to niewielkie strumienie o bardzo dużym spadku, w formie licznych slajdów,  dropów i wodospadów, przeważnie z małą ilością wody (np. Codi), najbardziej charakterystyczne dla tego regionu. W Alpach tego typu rzeki można znaleźć w rejonach Piemont (Włochy) i Tessin (Szwajcaria). Drugi rodzaj rzek jest podobny do typowych rzek alpejskich, z większą masą wody, mniejszym spadkiem, w postaci szachownic (np. Taravo, Vecchio).

Logistyka na miejscu. Odcinki rzek są stosunkowo długie, gdyż są mało dostępne (więc przykładowo płynięcie odcinka od jednego mostu do drugiego zajmuje 5 godzin). W związku z tym ciężko jest pływać więcej niż jeden odcinek dziennie, ale i tak to wystarcza. Co więcej, mimo że patrząc na mapę rzeki znajdują się stosunkowo blisko siebie, to pokonanie tej trasy samochodem zajmuje dużo czasu – drogi w górzystym terenie są wąskie i kręte, a główne trasy wiodą przeważnie wzdłuż wybrzeża, więc często trzeba wyjechać z jednej doliny aż do morza, a potem dopiero wjechać w drugą.

Stany wody, termin. Niestety do roku 2010 Korsyka nie doczekała się systemu pegli on-line, więc najlepiej jest wypytywać się kajakarzy na miejscu, w którym rejonie wyspy jest woda. Generalnie, okolice przełomu marca i kwietnia to dobry czas na wyjazd, ze względu na topniejący śnieg w górach i spore prawdopodobieństwo opadów deszczu. Jednakże należy się liczyć z tym, że przez kilka dni wody może być  mało – dlatego też warto jechać na 2 tygodnie, i (gdy w rzekach jest sucho) poświęcić ten czas na chodzenie po górach („hiking i also nice in Corsica”) lub degustację lokalnych trunków. W przypadku mocnych opadów deszczu, przez kolejne 2-3 dni większość rzek powinna mieć odpowiednio wysoki stan wody na pływanie.

Koszty, wyżywienie. W roku 2010 wyjazd na 10 dni kosztował nas ok. 1000 PLN/os, łącznie z dojazdem (w tym prom w promocyjnej cenie 100 EUR za samochód) i wyżywieniem. Warto pamiętać o tym, iż niektóre artykuły są tam w porównywalnej cenie jak w Polsce, więc nie ma sensu przywozić ich ze sobą, np. wino (tańsze niż w Polsce, doskonałej jakości kilkulitrowe kartoniki :-), sery żółte i pleśniowe (łatwo trafić na promocje w sklepach).

Uczestnicy wyjazdu.
  • Małgorzata Liber (Koza), AKTK Bystrze,
  • Dorota Kozłowska (Doda), AKTK Bystrze, 
  • Beata Witkowska (Sędzina), Żabi Kruk,
  • Robert Szymacha (Topik), AKTK Bystrze, 
  • Łukasz Zieliński (Turek), AKTK Bystrze, 
  • Radosław Orłowski, SKK Morzkulc, 
  • Bogusław Nizinkiewicz (Walerek, nasz „przewodnik”), AKTK Pluskon, 
  • Maciej Bohatyrewicz.
Więcej zdjęć na stronach:

Filmik z wyjazdu (autorstwa Radka):
Opisy spłyniętych odcinków zostały zebrane w serwisie Bystrze Wiki.


Wielkie podziękowania dla Piotra Darkowskiego za pożyczenie przewodników Haasa :-)

Do zobaczenia na wodzie!
Topik

1 komentarz:

  1. Widzę, że korzystacie sobie z wielu różnych propozycji na pływanie kajakiem, a kajakarze górscy mogą podziwiać przepiękne widoki. Chcecie sprawdzić, jakie kajaki i inne akcesoria wybierać? Myślę, że z pewnością kapok ratunkowy jest odpowiednią propozycją, aby zapewnić sobie właściwe bezpieczeństwo przy takich aktywnościach.

    OdpowiedzUsuń