Lata tam tani przewoźnik Wizz Air. Koszt lotu na osobę zamknął się w 200 zł ( w tym jeden bagaż nadany, do którego zostały spakowane zapasy żywnościowo, alkoholowe). Należy pamiętać o tym, że Norwegia nie jest członkiem Unii Europejskiej a zatem przewóz alkoholu jest ograniczony lub obarczony bardzo wysokim cłem. Koszty kary w razie wykrycia przemytu też są na tyle wysokie, że nie warto ryzykować. Warto zatem wcześniej sprawdzić ile faktycznie możemy przewieźć na głowę. Zakupy w strefie wolnocłowej po stronie polskiej nie należą do najtańszych ale w porównaniu z cenami na miejscu dalej są okazyjne. Węgierski przewoźnik Wizz Air niestety nie lata z Krakowa, a najtańsze bilety udało nam się kupić z Gdańska. Do samego Gdańska postanowiłyśmy się dostać Polskim Busem- ceny okazyjne ale sam komfort i długość podróży dyskusyjny. W drogę powrotną szarpnęłyśmy się na kuszetki i była to zdecydowanie przyjemniejsza podróż. Trasa naszej wycieczki była następująca. Kraków- Gdańsk- Molde- Bodo. Z Bodo 3h promem do Moskenes skąd planowałyśmy naszą docelową objazdówkę. Warto wspomnieć o tym, że dzięki dobrym doświadczeniom Kasi postanowiłyśmy zawczasu poszukać noclegów przez Airbnb co również po tym wyjeździe bardzo polecam, ale o tym później. Podróż Polskim Busem do Gdańska upłynęła nam względnie szybko, Trójmiasto przywitało nas przepiękną pogodą, a plaże jak były piaszczyste tak są dalej- nic się nie zmieniło:). Po szybkiej wizycie w Brzeźnie przetransportowałyśmy się na lotnisko w Gdańsku skąd miałyśmy lot. Wielkie dzięki wszystkim osobom z GD, które aktywnie poszukiwały nam najlepszego połączenia z Brzeźna na Lotnisko- okazało się, że nie było to wcale takie proste :). Nasz lot na wstępie został lekko opóźniony z powodu jednego z pasażerów, który został zmuszony (sam zechciał?) opuścić samolot. Lekki niepokój został zasiany – dlaczego on wysiada? Całe szczęście mimo zapowiedzianej kontroli wszystkich bagaży (taka jest procedura) wszystko przebiegło w miarę sprawnie i mogłyśmy w spokoju oddać się relaksowi, głównie spaniu- wymęczył nas ten Polski Bus- a zwłaszcza jedna Pani na ostatnim siedzeniu zapodająca murmurando przez całą noc:). Po wylądowaniu na miejscu i odebraniu bagażu ruszyłyśmy w kierunku biura wypożyczalni Hertz gdzie wcześniej dokonałyśmy rezerwacji samochodu. Warto to zrobić z wyprzedzeniem, zwrócić uwagę czy firma nie ma dopłaty za dodatkowe kilometry (naszych docelowo było prawie 3 tysiące), co obejmuje ubezpieczenie i jakie są ogólne warunki wypożyczenie auta. Nasz bolid przerósł nasze najśmielsze oczekiwania a nawet i początkowo obnażył nasz brak obycia z nowinkami technologicznymi. No bo gdzie do cholery jest dziurka na kluczyk i jak się zaciąga ręczny:)???!!!!. Po krótkim ataku paniki Pan z wypożyczalni uspokoił nas że ręczny jest automatyczny a brak dziurki na kluczyki nie stanowił już problemu. Każda z nas w miarę szybko opanowała pojazd i jego zalety, takie jak masażer, podgrzewane siedzenia czy przeszklony dach, który dawał dodatkowe doznania w postaci widoków podczas jazdy. I tak zaczęła się nasza kilkunastogodzinna podróż w kierunku Bodo, gdzie miałyśmy przepłynąć promem najbardziej widokową trasę promową na północy Norwegii. Trasa zapewnie widokowo jest bardzo ładna, tylko, że czemu prawie cały czas lało? Na szczęście po 3 godzinach podróży dotarłyśmy na miejsce, a tam piękne słońce i bez chmurne niebo- nasz trud został nagrodzony. Zapomniałam wspomnieć, że po drodze odbiłyśmy na chwilę aby zobaczyć jedno z bardziej rozpoznawalnych miejsc w Norwegii a mianowicie trasę atlantycką. Trasa jest bardzo krótka- około 8 km ale urokliwa. Wydaje mi się jednak, że z góry wygląda to dużo bardziej spektakularnie.
Pierwszym miejscem, do którego się udałyśmy była miejscowość o najkrótszej nazwie a mianowicie Å. Od samego początku wyjścia z auta przyzwyczajałyśmy się do ogólno odczuwalnego zapachu suszonego dorsza. Ta część Norwegii utrzymuje się głównie z rybołówstwa i widok suszonych dorszy i również ich głów na stałe wpisał się w lokalny krajobraz.
W Å mieści się nawet muzeum dorsza, taki jest ważny:). Kolejnym miejscem „must see” było miasteczko Reine, taki lofotowy standard. Zdjęcia z tego miasteczka to wizytówka tego regionu. Reine jest rzeczywiście piękne. Można obejrzeć charakterystyczne czerwone domy z białymi akcentami. Co ciekawe ta kolorystyka była podyktowana przede wszystkim względami praktyczno- ekonomicznymi: czerwona farba nie blaknie tak szybko, a biała jest najtańsza. I tak praktyka przeszła w standard. I dobrze bo ładnie się to prezentuje. Niebieski kolor jezior, soczysta zieleń i ta czerwień naprawdę do siebie pasują.
Kolejnym miejscem, które warto polecić jest góra Reinenbringen, skąd rozpościera się przepiękny widok na miasteczko i okoliczne szczyty. Trasę pokonałyśmy dość szybko (około godziny) ale warunki miałyśmy wzorcowe. Nie polecam trasy w razie załamania pogody, może być naprawdę niebezpiecznie, w zeszłym roku w zimie zginęły tam dwie osoby. Trasa jest wyznaczona przez białe strzałki, a w wielu miejscach kamienie osuwają się spod stóp. Na szczęście podejście jest od mniej eksponowanej strony. To co zobaczyłyśmy na górze było warte tego podejścia. Z resztą zdjęcia oddają te widoki.
Po dniu pełnym wrażeń udałyśmy się w kierunku naszego pierwszego noclegu- miasteczka Ballstad. Nocleg znalazłyśmy u lokalnego pastora i muzyka. Do dyspozycji miałyśmy swoją własną chatkę, z pełnym asortymentem. Dzięki uprzejmości gospodarza udało nam się obejrzeć jeden z meczów Euro 2016 w jego domu.
Udzielił nam również cennych wskazówek dotyczących miejsc wartych zwiedzenia. Następnego dnia udałyśmy się właśnie tam. Były to dwie przepiękne plaże. Plaża Haukland jest zdecydowanie bardziej odsłonięta, ale wystarczy przedostać się na północ przez tunel i znajdziemy kolejną, gdzie woda jest dużo spokojniejsza, a widoki wkoło przypominają Wyspy Karaibskie. Mimo raczej rześkiej wody, postanowiłyśmy się wykąpać w morzu. Zostałyśmy zachęcone przez wcześniejsze dwie osoby, które postanowiły również zaznać kąpieli. Cieszę się, że się zdecydowałyśmy, bo niestety kolejne dni nie rozpieściły nas co do pogody. Po drodze odwiedziłyśmy jeszcze miasteczko Henningsvaer, złożone z kilkudziesięciu małych wysepek, typowo portowe miasteczko. W związku z tym, że strasznie tam wiało postanowiłyśmy się zawijać w kierunku noclegu w miejscowości Breistrand niedaleko Narwiku. Nasz kolejny host Maria Daniela, zgodnie z opiniami okazała się bardzo ciepłą i pomocną osobą. Biorąc pod uwagę, że poprzedni nasz host był pastorem, profesja Mari Danieli – organistka bardzo mi się spodobała. Miejsce, w którym spałyśmy jest magiczne, zdjęcia na stronie nie oddają tego. Ale chwila chwila gdzie ja posiałam miejsce na łosie:). Otóż od samego początku wyjazdu przyświecał nam cel, zrobić zdjęcie łosia, raz nawet zatracając się w nim zrzuciłyśmy kwestię tankowania pojazdu na dalszy plan (miałyśmy dzięki temu wzorcowy pokaz ekonomicznej jazdy w osobie Kasi:)). Maria Daniela nie kryła zaskoczenia, kiedy na pytanie co chcemy zobaczyć powiedziałyśmy, że łosia. Tak się składa, że poleciła nam trasę, na której w końcu pokazał się upragniony łoś i to w odległości umożliwiającej zrobienie zdjęcia. Nie żeby wcześniej takiej okazji nie było, ale nasz brak doświadczenia w robieniu zdjęć ala Safari wyszedł w praktyce. Jednego popołudnia (a może to była noc? W końcu tam jest cały czas dzień) przejeżdżając główną drogą zobaczyłyśmy pasącego się w czyimś ogródku łosia. Alicja nawet uwierzyła, że może być on łosiem „domowym”. Jakież było nasze zaskoczenie kiedy owy domowy łoś kiedy nas zobaczył bardzo szybko uciekł w stronę lasu. Po tej sromotnej klęsce już wiedziałyśmy, że auto łosia nie rusza, ale już ludzie poza autem i owszem. Kolejne styczności z dziką zwierzyną były już tylko sukcesem. W sumie łosi widziałyśmy chyba 6 , w tym jeden raz dwa naraz, dodatkowo dwie rude łanie, a także ptaka, który mimo mojego rozczarowania nie był łosiem, ani zającem wg Zająca. Podsumowując wyjazd chciałabym powiedzieć, że było pięknie i zapewne wrócimy tam jeszcze, żeby nadrobić te miejsca, które niestety zasłane były tym razem chmurami. Zdjęcia Kasia B.